Aktualności,  ON-LINE,  Oratorium Domowe

Newman – święty dla nas, inspiracja 43

 

św. Jan Henryk kard. Newman COr

Wyznawanie wiary bez obłudy

„Kazania parafialne”, tom I, Kazanie 11.

Bo wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa (Gal 3, 27)
tłumaczenie: Marcin Kuczok

 

Bez wątpienia, jak nakazuje nam nasz Pan, najważniejsze jest strzec się kwasu faryzeuszów, to jest, obłudy. Możemy być nią zarażeni, nawet jeśli nie jesteśmy świadomi naszej nieszczerości, tak jak oni nie wiedzieli tego, że byli obłudnikami. Nie potrzeba też, byśmy mieli jakiś konkretny, niegodziwy cel, jasno postawiony przed nami, bo oni takiego nie mieli – jedynie niejasne pragnienie, by być dostrzeżonym i wyróżnionym przez świat, na tyle, na ile uzależnieni jesteśmy od jego wpływów. Zatem, wydawać się może, że pośród ochrzczonych chrześcijan są wielkie rzesze faryzejskich obłudników, to znaczy, ludzi wyznających wiarę bez spełniania uczynków. Co więcej, póki co każdy z nas może zostać nazwany obłudnikiem, bo żaden chrześcijanin nigdzie na ziemi nie żyje zgodnie ze swoją wiarą.

W tym miejscu jednak ktoś może zapytać o to, czy mówiąc, iż obłuda jest wyznawaniem wiary bez wypełniania uczynków, tak naprawdę nie odrywam całego zewnętrznego wymiaru pobożności od jej fundamentów, skoro wszystkie wyznania wiary, modlitwy i przykazania przerastają szczerą wiarę i nastawienie umysłu najlepszych nawet chrześcijan. Tak właściwie, taki punkt widzenia przyjmuje nawet część ludzi. Mówią oni, że źle jest chrzcić i nazywać chrześcijanami tych, którzy nie okazali się nimi być. „Wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa” – tak mówi Pismo, a owi ludzie utrzymują na jego podstawie, że w zasadzie, dopóki nie przyobleczemy się w Chrystusa, to znaczy, dopóki nie oddamy naszych serc na służbę Chrystusowi [1] i ze swej strony nie staniemy się świętymi jak On jest święty,[2] dopóty nic dobrego nie wynika dla nas z chrztu w Jego imię. Właściwie jest on wielkim złem, ponieważ oznacza bycie obłudnym. Co więcej, tak samo w dobrej wierze postrzegają samych siebie prawdziwie pokorni ludzie. Mając się za niegodnych, rezygnują oni z zaszczytnych tytułów i przywilejów, które Chrystus nadał im na chrzcie, kiedy byli niemowlętami, i drżą, by nie zostać nazwanymi obłudnikami, tak jak faryzeusze, z powodu wszystkich swych dobrych myśli i wysiłków.

Otóż, oczywistą reakcją na owo błędne spojrzenie na religię jest stwierdzenie, że, po wystąpieniu takich myślicieli, nikt w ogóle i w żadnym wypadku nie powinien zostać ochrzczony i nazwany chrześcijaninem. Nikt bowiem nie postępuje zgodnie z wyznaniem wiary uczynionym przy chrzcie, nikt należycie nie wierzy, nie czci i nie podporządkowuje się Ojcu, Synowi i Duchowi Świętemu, którego sługą stał się przez ten sakrament. A jednak Pan powiedział tak: „Idźcie i udzielajcie chrztu wszystkim narodom,”[3] jasno nam pokazując, że człowiek zasługuje na to, by go ochrzcić, chociaż tak naprawdę nie do końca postępuje według tego, co wyznaje w wierze. Stąd też, niezależnie od jakichkolwiek lęków o to, że ludzie mogą stać się w pewnym sensie podobni faryzeuszom, nie możemy powstrzymywać się od czynienia z ludzi chrześcijan.

Potraktuję jednak ten temat szerzej, po to, byśmy mogli zrozumieć, jaki rodzaj nieposłuszeństwa jest prawdziwą obłudą, a jaki nie, i aby bojaźliwe sumienia nie ulegały przerażeniu. Otóż, w niczym bardziej ludzie nie wyznają wiary w oderwaniu od swego wewnętrza lub spełniania uczynków, czy też, nigdzie nie są bardziej obłudni, niż w swych modlitwach. Jest to jasne. Modlitwa ze wszystkich naszych obowiązków wymaga najwięcej pobożności. Stąd też, nasze zaniedbania w tej dziedzinie są najbardziej widoczne. Z tego względu rozwinę temat modlitwy, by wyjaśnić, czego nie mam na myśli przez obłudę. Używamy najbardziej uroczystych słów, czy to bez zważania na to, co mówimy, czy też, nawet jeśli zważamy, to bez stosownego wchodzenia w ich sens. W ten sposób zdajemy się przypominać faryzeuszów. W konsekwencji rodzi się pytanie o to, czy skoro tak to wygląda, to czy powinniśmy trwać w recytowaniu modlitw, które najwyraźniej nam nie odpowiadają? Ludzie, o których przed chwilą mówiłem, twierdzą, że winniśmy je porzucić. Osoby takie zatem najpierw rezygnują z modlitw przepisanych przez Kościół i przyjmują inne, o których sądzą, że lepiej będą im odpowiadać. Następnie, gdy i te ich rozczarowują, uciekają się do tego, co jest nazywane modlitwą spontaniczną. Potem, być może niezadowoleni z takiego sposobu zwracania się do Wszechmogącego Boga, nie będąc w stanie uporządkować swoich myśli tak, jak to miało miejsce wcześniej, dochodzą oni do wniosku, że nie powinni modlić się w ogóle, chyba że tylko wtedy, gdy zostaną w szczególny sposób przynagleni do modlitwy przez Ducha Świętego.

Zatem, w odpowiedzi na taki sposób myślenia i działania, twierdzę, że nikogo nie powinno się uznawać za faryzeusza lub obłudnika w modlitwach, o ile tylko usiłuje takim nie być, a za cel stawia sobie poznawanie siebie, poprawianie się i jest przyzwyczajony do modlitwy, choć niedoskonałej, ale jednak prowadzonej bez opieszałości czy też szukania samozadowolenia, bez względu na to, jak bardzo pożałowania godne byłyby jego błądzące myśli, lub też jak słabo wchodziłby on w sens swych modlitw, nawet jeśli byłby podczas nich skupiony.

1. Rozważmy najpierw problem braku skupienia na modlitwie. Wydaje się, iż ludzie mają skłonność do opuszczania modlitw, ponieważ nie potrafią za nimi nadążyć, bo okazuje się, że gdy je recytują, myśli im uciekają. Odpowiem, że uważna modlitwa to kwestia przyzwyczajenia. Trzeba o tym stale pamiętać. Nikt nie zaczyna modlitw z sercem całkowicie w nich zanurzonym, ale poprzez wysiłek dostaje możliwość stawania się coraz bardziej uważnym, a z czasem, po wielu próbach i długim uczeniu samego siebie, koncentruje swe myśli na modlitwie ze skupieniem. Nikt, powtarzam, nie zaczyna od bycia skupionym. Nowość modlitwy jest powodem, dla którego ludzie są skupieni na początku, ale w liturgicznych modlitwach Kościoła nie wchodzi ona w rachubę, bo słyszymy je od dzieciństwa i nauczyliśmy się ich na pamięć na długo zanim mogliśmy je zrozumieć. Nikt zatem, gdy zwraca swe myśli ku religii, nie ma łatwości w modlitwie, ale jest w swoich uczuciach religijnych niestały, modląc się gorliwiej tylko czasami. Jego pobożność pojawia się i znika, więc nie może liczyć na siebie, często odkrywając, że jest bardziej usposobiony do modlitwy w innych miejscach i momentach niż te, które zostały do tego celu wyznaczone. Wszystkiego tego należy się spodziewać, albowiem żadne przyzwyczajenie nie powstaje od razu. Zanim zaś ogień pobożności w sercu zostanie oczyszczony i umocniony przez długą praktykę i doświadczenie, będzie oczywiście kapryśny w swoich poruszeniach, raz rozpalając się i błyszcząc, że tak powiem, a kiedy indziej niemalże wygasając.

Jednakże, ludzie niecierpliwi nie zastanawiają się nad tym wszystkim wystarczająco dobrze. Pomijają oni lub czują się urażeni potrzebą pokornego i monotonnego ćwiczenia się, które nauczy ich modlitwy w skupieniu, tłumacząc sobie swoją oschłość i rozproszenia myśli na najróżniejsze sposoby, tylko nie te właściwe. Niekiedy przypisują oni niestałość swoich uczuć religijnych dowolnemu przychodzeniu Bożego Ducha Świętego, co jest najbardziej zuchwałym i aroganckim poglądem, którego nawet nie powinienem wspominać, gdyby nie fakt, że ludzie naprawdę go formułują. Dlatego jest rzeczą konieczną, by go przedstawić, ale po to, by go potępić. Nadto, niekiedy sądzą oni, iż uda im się osiągnąć skupienie od razu gdy będą myśleć o najświętszych naukach Ewangelii, zapalając i ograniczając w ten sposób swoje dusze. To działa, ale tylko przez pewien czas. Gdy tylko świeżość przeminie, okazuje się, że wpadają oni w poprzedni stan rozproszenia i mają wrażenie, że nie zrobili żadnego postępu. Inni znowuż, gdy są niezadowoleni ze swoich rozproszonych myśli podczas modlitwy, przypisują winę modlitwie samej w sobie, twierdząc, że jest zbyt długa. To powszechna wymówka, na którą mam nadzieję zwrócić waszą uwagę.

Jeśli ktokolwiek powołuje się na długość kościelnych modlitw liturgicznych jako na powód swoich problemów ze skupieniem się na nich, proszę go by zapytał się w sumieniu, czy szczerze wierzy, że to właśnie leży u podstaw prawdziwej przyczyny jego rozproszeń. Czy sądzi on, iż byłby bardziej skupiony gdyby modlitwy były krótsze? Oto pytanie, jakie musi sobie zadać. Jeśli odpowie, że wierzy w to, iż będzie bardziej skupiony w takim wypadku, to ja pytam go dalej, czy jest on bardziej skupiony tak naprawdę na pierwszej części nabożeństwa czy na ostatniej? Czy jego umysł należy do niego, regularnie koncentrując się na tym, co robi w każdej chwili i każdej części nabożeństwa? Następnie, jeśli jest zobowiązany przyznać, że nie tak się mają sprawy, ale że jego myśli rozpraszają się w każdej części nabożeństwa i że nawet podczas aktu pokutnego, który jest na początku, nie należą one do niego, jest jasne, że to nie długość nabożeństwa stanowi przyczynę rozproszeń, ale brak przyzwyczajenia do skupienia. Jeśli zaś, z drugiej strony, odpowie, że potrafi skupić swe myśli na jakiś czas oraz podczas pierwszej części nabożeństwa, chciałbym, żeby zauważył, iż nawet taki stopień skupienia nie zawsze pochodzi od niego, ale że jest to wynik działania czasu i praktyki. Zatem, jeśli dzięki wysiłkowi był on w stanie zajść tak daleko, to dzięki wysiłkowi może pójść jeszcze dalej i nauczyć się bycia skupionym przez jeszcze dłuższy czas, aż w końcu będzie potrafił utrzymać skupienie przez cały czas trwania nabożeństwa.

Pragnę teraz zwrócić się przede wszystkim do tych, którzy są rozczarowani samymi sobą, tracąc nadzieję co do swojego skupienia. Jeśli tylko człowiek nastawi swoje serce na naukę modlitwy i wkłada w tę naukę wysiłek, to żadne błędy, jakie może popełniać w sposobie modlenia się, nie są wystarczające do tego, by odepchnąć go od Bożej łaski. Niech jedynie wytrwa, bez zniechęcania się z powodu swych rozproszeń, bez strachu o to, że jest obłudny, bez rezygnacji z zaszczytnych tytułów przyznanych mu przez Boga. Bez wątpienia zostanie on upokorzony przez swoją własną słabość, gnuśność i niedbałość. Powinien on mieć poczucie winy – a jej nie sposób odczuwać zbyt mocno – którą niestety, stale zaciąga podczas modlitwy poprzez brak szacunku, wynikający z jego braku skupienia. Mimo to, nie wolno mu opuszczać swych modlitw, ale winien iść naprzód, wpatrując się w Chrystusa, swego Zbawiciela. Niech będzie gorliwy, wysilając się w opanowaniu swych myśli i zachowaniu powagi, a cała wina jego przypadkowych upadków zostanie zmyta dzięki Krwi Pana. Oby tylko nie ulegał zadowoleniu z siebie i nie zaniedbywał prób bycia posłusznym. Ależ prosta to zasada: usiłować być skupionym po to, aby takim się stać! A jednak jest ona ciągle pomijana, to znaczy, nie wysilamy się systematycznie, nie staramy się próbować ciągle od nowa wbrew niepowodzeniom. Próbujemy jedynie od czasu do czasu, a nasza największa pobożność ma miejsce tylko wtedy, gdy nasze serca ulegają uczuciowemu pobudzeniu z powodu jakiegoś przypadkowego zdarzenia, które może się już nie powtórzyć.

To tyle, jeśli chodzi o brak skupienia na naszych modlitwach, co, jak twierdzę, nie powinno nas zaskakiwać ani przerażać. Nie dowodzi on naszej obłudy, chyba że godzimy się na niego. Nie jesteśmy też wezwani do porzucenia modlitwy, ale raczej do uczenia się tego, jak ją należycie prowadzić.

2. Przechodzę, po drugie, do uwag odnośnie trudności z wchodzeniem w sens słów, kiedy jesteśmy naprawdę skupieni na modlitwie.

W tym miejscu człowiek o wrażliwym sumieniu zapyta: „Jak to jest możliwe, że potrafię we właściwy sposób używać wzniosłych słów, które pojawiają się w modlitwach?” Tylko wrażliwe sumienie pyta w ten sposób. Pewni siebie oponenci, o których dopiero co mówiłem, a którzy utrzymują, iż z góry ustalona modlitwa jest z natury rzeczy zwykle jedynie formalnym nabożeństwem, w którym nie ma miejsca na serce, tutaj milczą. Nie odczuwają oni tej trudności, która naprawdę istnieje. Używają oni najbardziej poważnych i przerażających słów lekceważąco i bez skrupułów, tak jakby rzeczywiście wchodzili w sens tego, co w zasadzie przekracza nawet umysły aniołów. Jednakże pokorny i skruszony człowiek wierzący, przychodząc do Chrystusa po przebaczenie i pomoc, dostrzega wielkie niebezpieczeństwo, w jakim się znajduje, gdy ma zwracać się do Boga w niebie. To właśnie owa konsternacja prowadziła zatwardziałych grzeszników w przeszłości do szukania ucieczki tam, gdzie Boga nie było, nie poprzez zaprzeczanie Jego zwierzchności, albo unikanie Go, ale dostrzegając ogromny dystans pomiędzy sobą a Nim i szukając jakiegoś miejsca odpoczynku w drodze, jakiegoś Soar, małego miasta w pobliżu, gdzie można by się schronić,[4] z powodu lęku przed wysokością góry Bożej, na której znajduje się droga ucieczki. Wtedy stopniowo stali się poddani tym, którym zaufali: świętym, aniołom, lub żyjącym dobrym ludziom, których naśladowali, a ich wiara doznała upadku, zaś cnota wlokła się po ziemi w poszukiwaniu wsparcia, które wzniosłoby ją w kierunku nieba. My, chrześcijanie, choć jesteśmy grzesznikami jak inni ludzie, to nie możemy upadlać naszej natury, ani pozbawiać się Bożego miłosierdzia. Chociaż rozmawianie z Bogiem jest czymś, co napawa lękiem, to jednak musimy z Nim rozmawiać, przedstawiając Mu nasze troski. W innym wypadku nie ma dla nas nadziei – nie ma dla nas pośredników lub opiekunów wśród stworzeń, a zaufanie wobec ramienia cielesnego jest grzechem.[5]

Niech zatem człowiek zastanowi się, ktokolwiek z powodu wrażliwego sumienia unika zwierzchności Kościoła nad sobą, kościelnego nabożeństwa, czy też sakramentów, iż choć czymś wywołującym lęk jest podejść do Chrystusa, rozmawiać z Nim, „spożywać Jego Ciało i pić Jego Krew”[6] i żyć w Nim, to do kogo pójdziemy?[7] Spójrzcie, do czego to wszystko prowadzi. Chrystus jest jedyną drogą zbawienia otwartą dla grzeszników. Tak naprawdę jesteśmy jak dzieci i nie możemy we właściwy sposób przeżyć słów, których Kościół nas naucza, choć powtarzamy je za Kościołem, ani wystarczająco pobożnie odczuć Bożej obecności! Wystarczy jednak, byśmy poznali swoją własną niewiedzę i słabość, a będziemy bezpieczni. Bóg przyjmuje tych, którzy w taki sposób przychodzą z wiarą, nie przynosząc w ofierze niczego poza wyznaniem grzechów. Oto właśnie najwyższa doskonałość, ku której zasadniczo dążymy – rozumieć naszą własną obłudę, nieszczerość i płytkość umysłu, przyznać, że gdy się modlimy, to nie potrafimy tego robić poprawnie, żałować za nasz żal za grzechy i oddać się całkowicie pod Jego osąd – Tego, który naprawdę mógłby postąpić z nami w sposób radykalny, ale już okazał swoją miłość i łaskawość, nakazując nam się modlić. Co więcej, gdy postępujemy w taki sposób, musimy się nauczyć odczuwać, że Bóg wie wszystko, zanim to wypowiemy i to dużo lepiej niż my. Nie trzeba Go informować o naszej skrajnej bezużyteczności. Winniśmy się modlić w duchu i usposobieniu, wynikającym z całkowitego uniżenia, ale nie trzeba nam szukać stosownych słów, by o tym mówić, bo tak naprawdę żadne słowa nie są wystarczająco dosadne, by opisać naszą sytuację. Niektórzy ludzie są niezadowoleni wyznaniem win, którego dokonują w Kościele, twierdząc, że nie jest ono wystarczająco mocne. Nikt jednak nie potrafi być wystarczająco mocny – niech nam wystarczają szczere słowa, które od zawsze były używane. Jeśli w nie się zagłębimy, to zrobimy wspaniałą rzecz. Nie ma potrzeby szukania beznamiętnych słów, by wyrazić nasz żal, gdy nie zagłębiamy się właściwie nawet w najzwyklejsze wyrażenia.

Zatem, gdy modlimy się, nie bądźmy jak obłudnicy, robiący to na pokaz. Nie róbmy też próżnych powtórek z pogaństwa. Wyciszmy się i uklęknijmy w skupieniu, oczekując działania pochodzącego z góry, przygotowując swoje umysły na własną niedoskonałość w modlitwie, potulnie powtarzając za Kościołem, naszym Nauczycielem, jego wspaniałe słowa, z pragnieniem wniknięcia w ich sens wraz z aniołami. Gdy nazywamy Boga naszym Ojcem Wszechmogącym, a siebie biednymi grzesznikami i błagamy Go, by nas oszczędził, pamiętajmy, że używamy obcego języka. Chrystus jednak wstawia się za nami w tych samych słowach, z pełnym ich zrozumieniem, uzyskując właściwy skutek. Choć więc nie wiemy, o co powinniśmy się modlić, Duch Święty wstawia się za nami w błaganiach, których nie można wyrazić słowami.[8] W ten sposób, odczuwając Bożą obecność wokół nas i w nas samych, trwając spokojnie w skupieniu, będziemy służyć Mu w zadowalający sposób, z szacunkiem i bojaźnią Bożą. Zabierzemy ze sobą do naszych zwyczajnych zajęć pewność, że On jest dla nas łaskawy pomimo naszych grzechów, niechętny naszej zgubie, ale pragnie naszej doskonałości i jest gotowy formować nas dzień po dniu na Boży obraz i podobieństwo, które na chrzcie świętym zostały w nas odciśnięte w sposób zewnętrzny.

Mówiłem jedynie o naszych modlitwach, a tylko bardzo ogólnie odnosiłem się do wyznawania wiary chrześcijańskiej jako takiej. Jest jasne jednak, że to, co zostało powiedziane o modlitwie można odnieść do wszystkiego, co robimy i mówimy jako chrześcijanie. To prawda, że uznajemy się za świętych, za ludzi kierujących się najwznioślejszymi zasadami i prowadzonymi przez Ducha Bożego. Dawno temu obiecaliśmy wierzyć i być posłuszni. Prawdą jest także, że nie możemy czynić tych rzeczy poprawnie. Ba, nawet z Bożą pomocą – bo taka jest nasza grzeszna słabość – nadal nie jesteśmy w stanie podołać naszym obowiązkom. Niemniej jednak, nie wolno nam ustawać w wyznawaniu wiary. Nie wolno nam zdjąć stroju weselnego, który Chrystus dał nam na chrzcie. Możemy ciągle się w Nim radować bez bycia obłudnym, to znaczy, pracując dzień w dzień na to, by ów strój weselny stał się naszą własnością, by przylgnął do nas i tak się złączył z naszą naturą, że śmierć, która pozbawia nas wszystkiego, nie będzie w stanie zedrzeć go z nas, choćby w dużej mierze był to tylko jakby zewnętrzny strój, zakrywający naszą nagość.

Zakończę, przypominając wam jak wielkie jest Boże miłosierdzie, która nam pozwala okryć się chwałą Chrystusa od samego początku, zanim nawet staniemy się tego godni.[9] Przypuszczam, że nie ma nic tak niepokojącego dla prawdziwego chrześcijanina, jak musieć udowodnić innym, że kimś takim się jest, i to zarówno z powodu świadomości licznych własnych upadków, jak i z niechęci do wystawiania się na pokaz. Tymczasem Chrystus przewidział trudności związane ze skromnością. Nie pozwala On komuś takiemu mówić za siebie – On mówi za niego. On przedstawia każdego z nas naszym braciom, nie takiego, jakim jest sam z siebie, zasługującego na pogardę i odrzucenie, na jakie wystawiło mnie „moje niedomaganie cielesne”, ale „jak anioła Bożego, jak samego Jezusa Chrystusa”.[10] To nasze szczęście, że nie musimy nic przynosić jako dowód naszej wspólnoty z chrześcijanami, poza chrztem. Wielu ludzi tego nie rozumie. Myślą oni, że nikt nie może zostać uznany za współtowarzysza w chrześcijaństwie poza tymi, którzy potrafią dowieść w swym błędnym rozumowaniu, że nimi są. Stąd zachęcają oni innych, którzy pragną pochwał, by ćwiczyli się w różnego rodzaju pokazywaniu się, co ma stanowić pieczęć ich nowego narodzenia. Któż może ocenić szkodę, jaką wyrządza to prawdziwej skromności chrześcijańskiego ducha? Zamiast używać słów Kościoła i mówić o Bogu, ludzie nakłaniani są do używania swoich własnych słów i człowieka czynią swym sędzią i źródłem usprawiedliwienia.[11] Sądzą oni, iż koniecznie trzeba wyjawiać swoje osobiste uczucia i rozwodzić się nad tym, co konkretnie Bóg uczynił dla ich duszy. W ten sposób, czyniąc siebie odpowiedzialnymi za wszystkie słowa, których używają, a które są całkowicie ich własne, stają się w tej sytuacji obłudnikami – mówią więcej niż w rzeczywistości odczuwają. Oczywiście, człowiek pobożny w sposób naturalny i bezwiedny będzie z głębi serca okazywał swoje uczucia i sumienność wobec bliskich przyjaciół. Jeśli jednak czynienie tego ma być kwestią koniecznościcelem, do którego należy zmierzać i działaniem zamierzonym, wówczas obłuda musi, bardziej lub mniej, plamić naszą wiarę. „Bo wy wszyscy, którzy zostaliście ochrzczeni w Chrystusie, przyoblekliście się w Chrystusa”.[12] Oto decyzja apostoła. „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie”.[13] Kościół kieruje się tą zasadą, a nakazując nam milczeć, przemawia w naszym imieniu, przyodziewa nas od stóp do głów w szatę sprawiedliwości i wzywa nas do życia odtąd dla Boga. Jednak osoba, która kwestionuje taki stan rzeczy, odwraca tę procedurę – pozbawia nas naszych przywilejów, nakazuje nam wyrzec się zależności od Matki świętych, mówiąc, że każdy z nas musi być Kościołem dla siebie i że musi pokazywać się światu sam i w sobie jako wybraniec Boga, aby udowodnić swoje prawo do przywilejów chrześcijanina.

Niechże dalekie nam będzie walczenie przeciwko łaskawym zamiarom Boga wobec człowieka i prowadzenie brata, za którego umarł Chrystus, ku zagładzie![14] Uznajmy za chrześcijan tych wszystkich, którzy nie wyrzekli się wspólnoty z nami poprzez jednoznaczne słowa lub czyny i starajmy się prowadzić ich ku prawdzie. Zaś dla siebie samych podejmijmy się pełniejszego wchodzenia w znaczenie naszych modlitw i czynionych wyznań. Uniżmy się w obliczu niewielkiej ilości tego, co czynimy i z powodu naszych marnych postępów. Unikajmy niepotrzebnego wystawiania religijności na pokaz. Wykonujmy swoje obowiązki w takim stanie życia, do jakiego powołał nas Bóg. Postępując w ten sposób, dzięki Bożej łasce, uformujemy w sobie pełne chwały myślenie Chrystusa. Czy jesteśmy bogaci czy biedni, uczeni czy niewykształceni, to postępując zgodnie z tą zasadą staniemy się w końcu prawdziwymi świętymi, synami Boga. Winniśmy być prawi i doskonali, świecąc przykładem w świecie, stanowiąc obraz Tego, który umarł, byśmy mogli stać się podobni do Niego.

 

Przekład ukazał się drukiem w „Oratoriana” nr 86 (2017),
s. 72-81 (ISSN 2080-105X)

 

[1] Zob. Rz 6, 13 (przyp. tłum.).
[2] Zob. Kpł 11, 44 (przyp. tłum.).
[3] Zob. Mt 28, 19 (przyp. tłum.).
[4] Rdz 19, 20.
[5] Zob. 2 Krn 32, 8 (przyp. tłum.).1 Kor 4, 3-5.
[6] Zob. J 6, 54 (przyp. tłum.).
[7] Zob. J 6, 68 (przyp. tłum.).
[8] Zob. Rz 8, 26 (przyp. tłum.).
[9] Mt 22, 8; Kol 1, 10.
[10] Zob. Gal 4, 14 (przyp. tłum.).
[11] 1 Kor 4, 3-5.
[12] Zob. Gal 3, 27 (przyp. tłum.).
[13] Zob. Gal 3, 28 (przyp. tłum.).
[14] 1 Kor 8, 11.