Świętego… spotkałem, XLVIII
Mój przyjaciel, Ojciec Pio
Beata Grzyb
Ojciec Pio przeobraził moje życie, stał się moim przewodnikiem i opiekunem. Jemu powierzam wszystko, On mnie prowadzi, w Nim mój pokój i ukojenie.
Jak jest rozumiane w dzisiejszym świecie całkowite oddanie się Woli Bożej?
Czy dzisiejszy człowiek jest w stanie cierpliwie kroczyć drogą, którą wyznacza mu Pan?
Dlaczego warto cierpieć i ofiarować cierpienie?
Czy tak naprawdę konieczne jest cierpienie, aby zrozumieć jak bardzo kocha nas Jezus? Czym różni się modlitwa człowieka, który przeszedł w życiu bardzo wiele, od tego, któremu wszystko w życiu się udało i nie potrafi modlić się inaczej jak… „Panie daj mi spełnienie moich marzeń, abym był szczęśliwy, aby mojej rodzinie nie zabrakło niczego, abym nie musiał nigdy martwić się o nic, ponieważ chciałbym być zawsze uśmiechnięty i szczęśliwy, bo wówczas jeszcze bardziej będę mógł wychwalać dobroć Twoją Panie….”
Spotkałam w swoim życiu ludzi, którzy wielbili Boga mówiąc – dzięki temu, że przeszłam w życiu tak wiele, mogłam poznać jak Bóg nas kocha. Krzyż, który podał mi Pan umocnił mnie w wierze. Na czym polega umocnienie w wierze przez krzyż? Z pewnością najbardziej mogą zaświadczyć o tej tajemnicy ci, którzy poznali czym jest prawdziwe dźwiganie ciężaru krzyża. „Jeżeli chcesz mnie naśladować, to weź swój krzyż na każdy dzień, i chodź ze mną zbawiać świat…” – to słowa jednej z pieśni, która przypomina mi sens cierpienia, przypomina mi moje cierpienie, mój krzyż, który wiele lat temu Pan postawił przede mną. Zaprosił mnie do dźwigania jego ciężaru. Niedługo zrozumiałam, że wkraczam w Boży Plan, że jestem narzędziem w rękach Boga. Do tej pory czytałam tylko lub słyszałam o tego rodzaju misjach, o ludziach, których Pan Bóg postawił w szczególnych miejscach, aby pełnili wyjątkowe misje. Nie przypuszczałam, że kiedyś taką osobą będę ja, a moja misja stanie się dziękczynieniem, wielką nauką życia, umiłowaniem i zaakceptowaniem trudu. Bo w każdej misji jest trud. Jeśli nie zrozumiemy trudu, nie będziemy w stanie pojąć sensu Bożego Planu. Każdy Boży Plan, jest dobrym planem. Owocem każdego Bożego Planu jest dobro, nasze dobro.
Tym wyjątkowym miejscem w jakim postawił mnie Pan, jest San Giovanni Rotondo. Czym zasłużyłam sobie aby przebywać tak blisko Ojca Pio?… Krzyżem, z pewnością krzyżem. Oto dlaczego należy zawsze dziękować za krzyż, bo on przynosi owoce; dziś dziękuję za moje owoce krzyża.
Niedługo po ślubie, dowiedziałam się, że nie będziemy mogli mieć potomstwa. Możliwości, abym mogła cieszyć się darem macierzyństwa, z punktu widzenia medycyny nie istniały. To był listopad 1997, stanęłam na pierwszej stacji mojej drogi krzyżowej. Stanęłam zatrwożona, a przecież miało być tak pięknie, ślub, dziecko…, jedno może dwoje… takie były nasze słodkie plany.
Przewidywałam już wówczas, że nie zakończy się na jednej stacji, będą następne, tak z pewnością będą następne. Nie miałam jeszcze wówczas jasnego spojrzenia na sytuację, nie byłam gotowa na całkowite oddanie się Bożej Woli. Ponieważ przytłaczała mnie myśl, dlaczego właśnie mnie musiało spotkać takie nieszczęście? Do następnej stacji dobrnęłam sama, bez modlitwy, bez szukania jakiegoś wyjątkowego wsparcia u Boga. Mimo rozdzierającego serce smutku ufałam Bożej Woli, może nie od samego początku, ale ufałam. Choć miałam pretensje do wszystkich – dlaczego coś takiego mnie spotkało?
Smutna, zrezygnowana, dobrnęłam do następnej stacji. Zaczęłam orientować się, że sama nie dam rady. Ludzie wokoło komentowali z coraz większym nasileniem naszą sytuację. Wielu spoglądało na nas z politowaniem. Biedna dziewczyna, taka młoda, mąż starszy, nie mogą mieć dzieci…..
Tak, faktycznie, jest między nami dość istotna różnica wieku.
O Ojcu Pio zanim wyszłam za mąż wiedziałam niewiele. Pamiętam, że w moim domu w Polsce w latach 80-tych ktoś dał mojej rodzinie niewielkich rozmiarów książkę o Ojcu Pio – nie pamiętam abym ją wówczas przeczytała, choć ktoś w rodzinie komentował z wielkim wzruszeniem treść książki.
Po ślubie owszem, przychodziliśmy do Sanktuarium na Mszę św. w każdą niedzielę. Schodziliśmy do Grobu Ojca Pio. Zanim jednak nie dowiedzieliśmy się o naszym problemie, byliśmy raczej beztroscy, i taka też była nasza modlitwa. Później było inaczej.
Kolejna stacja mojej krzyżowej drogi – rozpoczęłam moje nabożeństwo do Ojca Pio.
Mniej więcej w tym okresie przeczytałam pierwszą w moim życiu książkę o Ojcu Pio: Renzo Allegri „Cuda Ojca Pio”. Czytałam ją jednym tchem. Po przeczytaniu ostatniej strony, zapragnęłam natychmiast znaleźć się przy grobie Ojca Pio. Moja reakcja z tamtego momentu utkwiła mi w pamięci do dziś. W jednej chwili ogarnęło mnie uczucie niesamowitego wzruszenia. To tak jak gdybym nagle znalazła się przed samym obliczem Chrystusa. Wydawało mi się, że znalazłam się w San Giovanni Rotondo dopiero teraz, w tej chwili, a przecież byłam tutaj już dwa lata. Doceniłam w jednej chwili wartość miejsca, w którym mieszkam. Do tej pory nie lubiłam tego miasteczka, jego mieszkańców, wszystko mnie denerwowało. Miałam pretensje o wszystko do wszystkich. Szukałam winnych za swój los. Nagle zdałam sobie sprawę, że grób Ojca Pio to najświętsze miejsce na świecie. Zamknęłam książkę i po niespełna pół godzinie, byłam przy grobie Ojca Pio. Ze łzami w oczach wychwalałam wielkość Boga. Od tej chwili do następnych stacji mojej drogi krzyżowej dochodziłam już nie sama, ale z Ojcem Pio i Matką Najświętszą. Teraz było inaczej, nie byłam sama. Często, przyszło mi czuć zupełne opuszczenie, odrzucenie, mimo modlitwy pustka, cisza….. ale szłam dalej. Za takie sytuacje często szukałam winnych wokoło. Wciąż towarzyszyło mi uczucie odrzucenia i samotności. Nasze małżeństwo pomimo smutku i przygnębienia scalało się, ofiarowaliśmy z ufnością nasze cierpienie.
Kolejna stacja – Rzym – wizyta u specjalisty.
Wizyta nadziei. Jakże inaczej odbiera się prawdę o niemożności bycia matką, kiedy ta prawda jest w Tobie, jest twoim towarzyszem, żyjesz z nią, nie możesz się od niej uwolnić. Kiedy jednak tę smutną prawdę (diagnozę) wypowiada oficjalnie lekarz: nie zajdzie Pani w ciążę nigdy, jest to niemożliwe..., wówczas odbiera się ją jako zabranie ostatniej nadziei. Bo ja miałam wtedy mimo wszystko nadal nadzieję. Zaproponowano nam poddanie się sztucznemu zapłodnieniu w obrębie małżeństwa. Kiedy usłyszeliśmy o kosztach tego rodzaju zabiegu zawróciło nam się w głowie. Ponownym szokiem było potwierdzenie przez lekarzy, że gwarancje aby tego rodzaju zabieg udał się w 100 procentach (tzn. zakończył się zapłodnieniem) są znikome. Pamiętam, że po powrocie do hotelu wybuchłam niesamowitym płaczem. Czułam przytłaczającą beznadziejność naszej sytuacji. Spoglądałam na mojego męża zrezygnowana. Jakże trudno było nam cokolwiek powiedzieć. Przywiozłam ze sobą wówczas do Rzymu obraz Jezusa Miłosiernego (obraz dość dużych rozmiarów). Teraz zrozpaczona wpatrywałam się w oblicze Jezusa, pytałam: dlaczego?
Rozumieliśmy, że to ofiara, której pragnie od nas Pan. Mniej więcej w tym okresie przyśnił mi się papież. Widzę we śnie jak papież wychodzi z kościoła Matki Bożej Łaskawej, zatrzymuje się na placu przed starym kościółkiem. Na placu stoję ja i mój mąż. Papież podchodzi do nas, prosi abyśmy udali się w kierunku stojącego na placu krzyża. To był duży drewniany krzyż zbity ze zwykłych desek. Polecił nam uklęknąć pod ramionami krzyża – ja pod jednym ramieniem a mój mąż po drugim – mówiąc: „uklęknijcie, chcę wam pobłogosławić”. I faktycznie udzielił nam błogosławieństwa.
Następne stacje drogi krzyżowej coraz trudniejsze, było coraz ciężej. To tak jak gdyby świadomość istnienia przy nas Bożej Opieki, dodawała nam jeszcze dodatkowych cierpień, dając przy tym poczucie ogromu miłości, którą wlewał w nas Miłosierny Chrystus. Dzisiaj, kiedy ktoś pyta, jak to możliwe, aby w cierpieniu i opuszczeniu poznać, odkryć obecność Chrystusa, powracam myślami do tych dni, kiedy w samotności przechodziłam kilkanaście razy tam i z powrotem korytarze klasztoru, smutna z pochyloną głową. Bez względu na pogodę, i na stan ducha niemal codziennie byłam przy grobie Ojca Pio. Wyjątkowo pokochałam miejsce za kościołem, tzw. plac różańcowy. Stała tam figura Ojca Pio czczona z wielkim oddaniem przez pielgrzymów. Możliwość przebywania przy tej figurze była dla mnie autentyczną rozmową ze Świętym. Przynosiłam mu wyniki naszych badań i wkładałam do otwartej dłoni figury. Korytarze klasztoru stały się moim drugim domem. Schody, cela Ojca Pio, fotografie, izby pamiątek, cela operacji, chór starego kościółka i z powrotem zejście do grobu. Na chórze klękałam w ławkach; które dzisiaj są oddzielone szybą. Pamiętam sen z tego okresu: Ojciec Pio klęczący w pierwszej ławce na chórze skupiony na modlitwie. Pamiętam z tamtego okresu wiele wymownych snów z Ojcem Pio. Jeden z nich to spacer ze Świętym po ulicach mojego rodzinnego miasta w Polsce. Inny sen to Ojciec Pio w klasztorze idący przez korytarze, a ja krok w krok za nim. Wyjątkowy był ten sen, miałam uczucie, że Ojciec Pio nakazywał mi, abym szła za nim. Szłam więc, pamiętam jego postać, brązowe sandały, duże stopy, ciemnobrązowy habit, jego silną postać. Były wokół nas grupy pielgrzymów, ale on szedł odważnie do przodu a ja za nim. Mniej więcej w tym okresie napisałam list do Papieża. Opisałam po krótce naszą sytuację, kwestię sztucznego zapłodnienia. Miałam przeczucie, że dokonanie tego rodzaju manipulacji nie jest zgodne z założeniami Kościoła. To były niesamowicie trudne lata. Poszukiwałam bez skutku pracy. Miasto nie oferuje wiele. Pamiętam mnóstwo osób, które mnie pytały: jak to możliwe, żeby w tak dogodnym okresie, kiedy w San Giovanni Rotondo powstają coraz to nowe inicjatywy, mówi się o beatyfikacji Ojca Pio i taka osoba nie może znaleźć pracy. Jak to się dzieje, że nikt nie jest w stanie ci pomóc? Faktycznie był to okres przygotowań do beatyfikacji Ojca Pio. Prosiłam Go, aby dopomógł mi w znalezieniu pracy. Pamiętam – 2 maja 1999 rok – dzień beatyfikacji Ojca Pio, uczestniczyliśmy w uroczystościach wciąż z utęsknieniem oczekując na cud.
W kolejnym znaczącym śnie widziałam ponownie Papieża, który pisał na białym papierze listowym jakiś tekst, którego niestety nie byłam w stanie odczytać.
Doszło do drugiej wizyt specjalistycznej. Reakcja lekarzy taka sama: propozycja dokonania zabiegu sztucznego zapłodnienia, pokiwanie głową nad naszą sytuacją. „Nie zajdzie pani w ciążę nigdy…” Lekarz przewracając kartki naszej dokumentacji zorientował się, że przyjechaliśmy z San Giovanni Rotondo. Spoglądnął na nas mówiąc: „Ach, jesteście z San Giovanni Rotondo pewnie liczycie na cud Ojca Pio. Nie ma w waszej sytuacji właściwie żadnej możliwości, żadnej szansy na cud”. Czas mijał. Poświęcaliśmy coraz więcej czasu na modlitwę. No i znowu kolejny sen o Ojcu Pio, a miał on miejsce w autobusie podczas podróży do Polski. Nocą z głową przy szybie okna autobusu zapadłam w sen. Śni mi się, że jestem w starej zakrystii. Ojciec Pio ubiera się do Mszy. Jest odwrócony plecami do sporej grupy ludzi, która wypełniała zakrystię. W tej grupie byłam też ja. Byłam jednak w rogu, schowana między ludźmi. Nagle Ojciec Pio odwraca się twarzą do ludzi, ale spogląda tylko na mnie. Mówi: cara mia, devi ancora soffrire, ancora, ancora… (musisz moja droga jeszcze pocierpieć, dobrze pocierpieć…) Na jego twarzy podczas wymawiania tych słów zauważyłam lekki uśmiech, miał radość w oczach, choć spojrzenie ostre. Obudziłam się natychmiast. Ile w takim razie jeszcze tego cierpienia, pytałam sama siebie?
Mimo wszystko, kiedy na spokojnie analizowałam sen, napawał mnie jakimś spokojem. Tłumaczyłam sobie, skoro mówi, że jeszcze, jeszcze, to znaczy, że może jest w Planach Bożych jakiś finał, jakiś koniec.
Nadeszła odpowiedź z Watykanu. Wyczekiwaliśmy tej odpowiedzi, jako, że wciąż liczyliśmy się z ewentualnością zabiegu, choć koszty przerażały, to jednak interpretowaliśmy tę ewentualność jako szansę. W liście była mowa o tym, że Kościół nie dopuszcza tego rodzaju manipulacji.
Zapewniano nas, że Ojciec Święty będzie modlił się za nas w intencjach daru macierzyństwa. To było kolejne zatrzymanie się na naszej drodze krzyżowej. Opuściły nas wszelkie siły. Tak naprawdę chyba spodziewaliśmy się innej odpowiedzi. I znowu pozostała tylko modlitwa. Nadeszło nowe tysiąclecie. Dużo mówiło się o kanonizacji Ojca Pio. Podawano różne przybliżone daty. Rok Jubileuszowy był z pewnością dla nas tym najbardziej przytłaczającym. Opadałam zupełnie z sił nie tylko w związku z naszym problemem, ale także w kwestii pracy. Zaczęłam pracować, jak to się mówi, gdzie się dało, wykonując niekiedy nawet ciężką, ponad moje siły, fizyczną pracę. W okresie tym czułam jednak realizację jakiegoś Boskiego Planu we mnie. Odczuwałam niekiedy tak silne fizyczne zmęczenie, że doprowadzało mnie ono do płaczu. Ciągle jednak kierowałam swój wzrok ku niebu, pytając: Ojcze, czy znajdzie się kiedyś dla mnie w tym miejscu wybranym przecież przez Boga, jakieś uczciwe miejsce pracy. Jeśli nie jest mi przeznaczona realizacja siebie jako matki, to czy również w pracy nie ma dla mnie żadnego, nawet najmniejszego Bożego Planu?
A więc faktycznie, czyżby już nic innego Pan Bóg nie przygotował dla nas oprócz krzyża? W owym Jubileuszowym Roku poznałam siostry świeckie ze Zgromadzenia Bożego Miłosierdzia. Jedna z nich powiedziała kiedyś do mnie: czy nie myśleliście nigdy o adopcji dziecka. Pomyśl jak taki mały brzdąc biega ci po domu.
Kiedy po jej wyjściu zostałam sama, natychmiast zaczęłam rozpatrywać jej słowa. Jeszcze tego samego wieczoru powiedziałam o tym mojemu mężowi. To była nasza pierwsza na ten temat rozmowa. Myśl o adopcji już nas nie opuściła. Pragnienie dziecka to uczucie, które nam towarzyszyło cały czas. To był koniec roku 2000. Nie podejmowaliśmy zbyt długich rozmów na ten temat. Zdecydowaliśmy po prostu i koniec. Rozpoczęła się nowa ciężka przygoda, przygotowująca nas do adopcji. Ponad rok trwały przygotowania. Doprawdy, dzisiaj kiedy sięgam pamięcią do tamtych dni stają mi przed oczami kolejne sceny i sytuacje, przez które brnęliśmy z trudem i ufnością pokładaną w Ojcu Pio dzień po dniu. Nie było łatwo. Pierwszym etapem, do którego pragnie dotrzeć każde adoptujące małżeństwo jest otrzymanie dokumentu potwierdzającego zdolność rodziców do przeprowadzenia adopcji tzw. indonieta. Po otrzymaniu takiego dokumentu małżeństwo rozpoczyna wstępne rozmowy z agencjami, które podejmują się swoistej współpracy z małżonkami. Współpraca ta polega na przygotowaniu kontaktów z osobami odpowiedzialnymi za adopcję poza granicami Włoch. Państwami, w których najczęściej małżeństwa włoskie przeprowadzają adopcję są: Ukraina, Rumunia, Słowacja, Polska, Bułgaria a także kraje afrykańskie. Chodzi tu o zapewnienie przybywającemu do konkretnego państwa małżeństwu możliwości nie tylko zakwaterowania (w tym czasie jeden dzień pobytu kosztował 100 dolarów), organizowanie spotkań w sierocińcu z wybranym dzieckiem, no i oczywiście pomoc w sprawach biurowych, socjalnych i prawno-sądowych w danym kraju. Małżeństwo po około dwóch tygodniach powraca do kraju, w którym mieszka. Musi minąć pewien okres czasu, po czym rozpoczyna się drugi cykl spotkań, czyli kolejny wyjazd do państwa, w którym małżeństwo decyduje się na adopcję. Kolejny około dwutygodniowy pobyt, przeprowadzenie w sądzie aktu prawnego przyznania dziecka. Małżeństwo powraca do domu z dzieckiem – ich dzieckiem.
Współpraca z owymi agencjami jest oczywiście płatna. Suma obejmująca całość współpracy do momentu kiedy dziecko jest prawnie przyznane rodzicom wynosiła w ówczesnych czasach 30 milinów starych lirów tzn. około 15 tysięcy euro. Dla nas, ludzi o wyjątkowo skromnych możliwościach ekonomicznych, kwota ta była przerażająca. Podjęliśmy jednak decyzję o adopcji mając świadomości, że będzie nas to kosztować i nie mając pojęcia skąd weźmiemy fundusze na ten cel. Ofiarowaliśmy wszystko Dobremu Bogu, wierząc, że Pan Bóg nas nie opuści. Po otrzymaniu informacji, że jako rodzice kwalifikujemy się do przeprowadzenia adopcji, (wcześniej odbyliśmy spotkania z psychologami, kilkakrotne wyjazdy do trybunału dziecięcego w Bari, niejednokrotnie przed pracownikami socjalnymi musieliśmy z detalami opowiadać o powodach, których wynikiem jest brak potomstwa). Nie były to łatwe sytuacje, choć przyniosły wiele owoców. Wszystkie te sytuacje scalały nasze małżeństwo. Nieśliśmy cierpliwie nasz krzyż. Pod koniec roku 2001 ogłoszona została oficjalnie data kanonizacji Ojca Pio. Pamiętam ten dzień, na placu Sanktuarium uradowani, wzruszeni pielgrzymi bili brawo, niektórzy ocierali łzy wzruszenia. Dziennikarze kręcili się po placu, zaczepiali przypadkowych pielgrzymów, pytali o wrażenia. To był wielki dzień. Cały świat dowiedział się, że Ojciec Pio wstąpi w poczet świętych dnia 16 czerwca 2002! Także dla nas był to dzień wielkiego wzruszenia. Chociaż wciąż z cieniem smutku przyjmowaliśmy te radosne nowiny. Dla nas był to początek kolejnego, już siódmego roku modlitwy, siódmego roku ofiary, siódmego roku niesamowitej bliskości z Jezusem. Dzisiaj, kiedy powracam myślami do tamtych chwil z pełnym przekonaniem potwierdzić mogę, jak blisko Chrystusa Ukrzyżowanego byliśmy wówczas. W najtrudniejszych chwilach załamania, w najgłębszych dołkach smutku, beznadziejności, osamotnienia, Chrystus kierował naszymi krokami. Mniej więcej w tym okresie kolejny sen. Spotykam Ojca Pio klęczącego przy żelaznej kracie grobu Ojca Pio. Uklękłam obok Niego. Po chwili Ojciec Pio wstaje i kieruje powoli swoje kroki w kierunku korytarza, tam gdzie są zdjęcia z Pietrelciny. Zwraca się do mnie mówiąc „Dovrai freguentare i posti dove ci sono l’acque sante” Miałam w ręce kawałek kartki papieru, chciałam koniecznie, aby Ojciec Pio powiedział mi o jakie miejsca konkretnie chodzi. Zrozumiałam, że mam udać się do miejsc, gdzie jest święcona woda. Pytam zatem oddalającego się Ojca Pio: Ojcze gdzie są te miejsca? Miałam zamiar zapisać sobie nazwę tego miejsca, ale Ojciec Pio już się oddalał. Usłyszał jednak moje pytanie, bo uniósł do góry dłoń, odwrócony plecami do mnie kiwał nią, jak gdyby chciał powiedzieć, spokojnie, spokojnie nie twoja w tym głowa.
Faktycznie miejsca, o których mówił, były naprawdę niedaleko i trafiłam do nich ze spokojem. W niedługim czasie powiadomiono mnie, że potrzebna jest osoba znająca język polski do pracy w Sanktuarium. Nieżyjąca już dzisiaj siostra Anna, kapucynka pośredniczyła niejako w tej kwestii, jako że do niej bracia kapucyni zwrócili się z prośbą o wskazanie odpowiedniej osoby – wskazała na mnie. Siostra Anna pozostanie w moim sercu na zawsze jako człowiek Bożych Planów odnośnie mojej osoby). Pamiętam jak dziś, mój pierwszy dzień pracy. Rozpoczęłam go modlitwą przy grobie Ojca Pio. Rozpoczęłam pracę w Sanktuarium, było to 19 marca 2002 r. – dzień św. Józefa. Nie od razu zrozumiałam sens snu z Ojcem Pio. Minęło kilka tygodni kiedy, któregoś dnia spoglądając na korytarz, do którego tak niedawno śniący mi się Ojciec Pio wchodził spokojnie z uniesioną dłonią, dotarło do mnie, że miejsca z wodą święconą są przecież tutaj. A więc mówiłeś do mnie o tych miejscach, woda święcona jest tutaj, jak w każdym kościele. A więc to tutaj… Trudno było mi uwierzyć, że Ojciec Pio faktycznie wskazał mi taką drogę w moim życiu. A więc wiedział, co może być dla mnie dobre i pożyteczne, a więc nie był obojętny na nasze modlitwy. Już od pierwszych miesięcy mojej pracy nie mówiło się w Sanktuarium o niczym innym jak tylko o kanonizacji. Do 16-tego czerwca brakowało niecałe trzy miesiące. Wszyscy żyli przygotowaniami do tej uroczystości. Ja natomiast z mężem przygotowywaliśmy się nie tylko do kanonizacji, ale i do kroku zasadniczego w naszym życiu – do adopcji dziecka. Ostatnie spotkanie przygotowawcze do adopcji miało odbyć się z początkiem czerwca w Potenza. Tam z przedstawicielami agencji mieliśmy definitywnie zadecydować w jakim kraju będziemy przeprowadzać adopcję. Czas minął szybko. Nadszedł czerwiec. Na spotkaniu w Potenza przedstawiciele agencji informowali przybyłe małżeństwa o prawach i kosztach adopcyjnych w różnych krajach. Pamiętam, że w sali gdzie zebrane małżeństwa brały udział w dyskusji wisiał obraz Matki Bożej. Jednym uchem słuchałam tego co mówił przedstawiciel agencji, drugim uchem jednak jak gdyby uciekało mi wszystko. Wpatrywałam się w obraz Matki Bożej ze smutkiem. Modliłam się przez kilka chwil do Niej, prosiłam o pomoc w przetrzymaniu tego wszystkiego co nas czeka. Mimo entuzjazmu, który towarzyszył nam podczas przygotowań do adopcji, przygniatał nas jednak swoisty smutek, a może trud, na który przygotowywaliśmy się, zdając sobie sprawę, że stoimy dopiero na początku drogi – trudnej drogi. Zdawaliśmy sobie sprawę z trudności na jakie z pewnością napotkamy podczas kwestii adopcyjnych. Myślę że to nas przytłaczało. Po zakończeniu konferencji spotkaliśmy się na osobności z przedstawicielem odpowiedzialnym za przeprowadzanie adopcji w Polsce. Poinformowano nas, że z powodu różnicy wieku między nami, dziecko do adopcji będzie miało 6-7 lat. Zasmuciliśmy się, ale pocieszaliśmy się na wszelkie sposoby. Planowaliśmy wyjazd do Polski w sierpniu. W okresie przygotowań do adopcji poznałam wiele małżeństw, które cierpiały tak jak my.
Z pewnością nasze odczucia wówczas były pomimo wszystko pozytywne. Widząc małżeństwa w podobnej do nas sytuacji nie czuliśmy się osamotnieni. To było dla nas takie znikome pocieszenie. Pamiętam, że po powrocie do domu niewiele ze sobą rozmawialiśmy. Byliśmy zmęczeni. Zmęczeni emocjami, zmęczeni nowymi znakami zapytania, które wciąż pojawiały się na naszej drodze. Jak najszybciej zapragnęłam położyć się i zasnąć. W nocy bardzo wyraźny sen o Ojcu Pio. Sen, poprzedzający wydarzenia, które nastąpiły w kilkanaście dni później. Byłam przy grobie Ojca Pio. Krata żelazna była otwarta. Skierowałam moje kroki do granitowego bloku grobu. Nie było tam nikogo. Grób był otwarty. Podchodzę bliżej, widzę ciało Ojca Pio w trumnie. Ciało w takiej pozycji jak to zapamiętałam z archiwalnych zdjęć z pogrzebu. Opieram się łokciami o brzegi trumny, zakrywam twarz w dłoniach i proszę, raz jeszcze błagam o dziecko, daj nam dziecko, Ojcze!
W pewnym momencie Ojciec Pio otwiera oczy i zaczyna się poruszać. Widzę jak stopę w dużym brązowym sandale wysuwa poza obręb trumny. Wyglądało to tak, jak gdyby Ojciec Pio chciał po prostu wyjść z trumny. Miał raczej poważny, z lekka surowy wyraz twarzy. Kiedy obudziłam się byłam zatrwożona. Śnił mi się Ojciec Pio powiedziałam do męża.
Byli u nas w tym dniu znajomi, którym opowiadałam o moim śnie. To dobry znak – usłyszałam. Powróciliśmy do naszego codziennego rytmu. Sanktuarium z dnia na dzień przeobrażało się w centrum, w którym za kilka dni miały odbyć się uroczystości kanonizacyjne Ojca Pio. Całe miasto przygotowywało się do tej uroczystości. To było oczekiwanie na wielki dzień. Także i ja z mężem przygotowywaliśmy się duchowo do tej uroczystości. W całym mieście widniały ogromnych rozmiarów portrety, wizerunki Ojca Pio. Wieczór poprzedzający uroczystość był dla mnie wyjątkowo wzruszający. Wyszłam na balkon. Wpatrywałam się w niebo. Wokoło na wszystkich balkonach zapalone świece. W powietrzu czuć było zapach świętości. Pomyślałam – Ojcze, a więc jutro będziesz w niebie najważniejszy – w chwale niebiańskiej świętości. Ponownie zwróciłam się do Ojca Pio z prośbą o pomoc. Błagalnie wpatrywałam się w niebo.
Ranek 16-czerwca. Dzień kanonizacji Ojca Pio. Już od wczesnych godzin rannych był niesamowity upał. Szliśmy w kierunku Sanktuarium, w spokoju i zamyśleniu. Dochodząc do viale Cappuccini usłyszeliśmy z daleka dochodzące śpiewy i modlitwy zebranych na placu wiernych. Przygotowano duże ekrany dające możliwość uczestnictwa w bezpośredniej transmisji Mszy kanonizacyjnej z Placu św. Piotra w Rzymie. Kiedy byliśmy blisko Sanktuarium, zobaczyłam przy ołtarzu przygotowującego pieśni kapucyna. W pewnym momencie kapucyn zwrócił się do tłumu: „dzisiaj możecie wyżebrać od Ojca Pio każdą łaskę.” (Oggi potete strapare da Padre Pio qualsiasi grazia). Utkwiły mi wyjątkowo te słowa w pamięci. Faktycznie, chyba dzisiaj Ojciec Pio nie odmówi nikomu żadnej prośby. Ale moja prośba jest chyba wyjątkowa. Może przerasta Boże Plany. Modliłam się u boku mojego męża podczas Mszy św. Prosiłam nadal o cud. Nadszedł moment Komunii św. Przyjęłam Ciało Chrystusa, po czym oddaliłam się w ustronne miejsce, aby w samotności rozmawiać z Ojcem Pio. W pewnej chwili poczułam jakby powiew wiatru niósł zapach kwiatowy, silny zapach. To była sekunda, może dwie. Msza trwała ponad 2,5 godziny. Wróciliśmy do domu. Po obiedzie, mimo zmęczenia spowodowanego upałem i długotrwałym staniem, postanowiłam nie odpoczywać, ale ponownie iść do Sanktuarium. Zapragnęłam ponownie być blisko Ojca Pio. Podczas Mszy św. nie było możliwe zejście do grobu. A ja właśnie tam chciałam zatopić się w modlitwie. Widziałam wokoło ludzi wzruszonych do łez. W głośnikach słychać było piękne pieśni o Ojcu Pio. Zeszłam do grobu, który tonął w kwiatach. Przytłaczał mnie smutek. Nie potrafiłam się cieszyć. Pamiętam, że zapragnęłam nagle napisać list i wrzucić go do grobu. Napisałam tylko: Ojcze pociesz mnie, proszę, pociesz mnie, błagam… Wrzuciłam list do grobu, po czym wyszłam na zewnątrz. Na placu wciąż jeszcze było dużo ludzi, niesamowita atmosfera świętości wokoło. Usiadłam na schodach na placu przed Sanktuarium, patrzyłam pusto przed siebie. Wróciłam do domu. Czułam jakby uroczystość kanonizacji nie dotyczyła nas. To tak jakby Ojciec Pio został świętym a my nadal pozostaliśmy w sytuacji w jakiej byliśmy. Trzy kolejne dni po kanonizacji były ostatnimi dniami smutku w naszym życiu, gdyż dnia 20-czerwca zrobiłam test ciążowy, rezultat – POZYTYWNY!!!!!!!!!!
Przeżyłam szok, nie mogłam uwierzyć w rezultat testu. Na półce komody leżał obraz Ojca Pio z niedzielnej uroczystości, które rozdawano na placu. Chwyciłam w jednej chwili ten obraz, rozpłakałam się, byłam ogromnie wzruszona. Kiedy przekazałam nowinę mężowi, odpowiedział spoglądając na wizerunek Ojca Pio…, a jednak nas wysłuchał. Pamiętam, że resztę tego pamiętnego dnia 20-czerwca wypełniała nasz dom dziwna cisza. Byliśmy pod wpływem autentycznego szoku. Nie potrafiliśmy rozmawiać na ten temat, czułam lęk gdyż obawiałam się, że to pomyłka. Po pewnym czasie prawda dotarła do nas. Nasze życie stało się dziękczynieniem. Nie potrafiłam wyrazić w słowach mojego dziękczynienia. Dziękowałam powoli, dzień po dniu. A okazji do dziękczynienia miałam z dnia na dzień coraz więcej. Szczególnie w pracy. Zaczęłam rozumieć, że moja praca to nic innego jak obecność przy boku Ojca Pio. Od samego początku traktowałam pracę jak misję. Nie tylko misję dziękczynną za otrzymaną łaskę macierzyństwa, ale także jako swoistą misję poświęcenia się dla setek, tysięcy polskich pielgrzymów, dla których byłam i jestem przewodnikiem. Staram się ofiarować owoce mojej pracy w różnych potrzebach. Bezpośredni kontakt z tak licznymi pielgrzymami, pozwala mi na poznanie różnych trudnych ludzkich sytuacji. Wymagają one często modlitwy, wstawiennictwa Świętego Ojca Pio. Staram się o jak największe duchowe zaangażowanie. Każdemu mojemu spotkaniu z grupą pielgrzymów towarzyszy zawsze silne uczucie, potrzeba przekazania każdemu głębi tego miejsca, aby nikt nie wyjechał z tej cudownej ziemi nie dotknięty osobiście świętością Ojca Pio. My odczuliśmy to wyjątkowo. Obfitość jego łask okazała się doprawdy niezmierzona, kiedy to po dwóch i pół roku od narodzin naszego syna, któremu nadaliśmy imię Franciszek, dowiedziałam się, że ponownie oczekuję na dzieciątko. Coś niesamowitego. Byliśmy przekonani, że Boży cud może wydarzyć się tylko raz, w najmniejszym stopniu nie myślałam o tym, że będziemy mieć drugie dziecko. Klara urodziła się w sierpniu 2005. Dziś mam rodzinę, prawdziwą rodzinę, o którą prosiliśmy Ojca Pio.
Uwielbiać należy bezgranicznie dobroć Boga Najwyższego, za dar św. Ojca Pio. Za dar jakim jest jego uczestnictwo w naszym życiu. Niezliczone są dzisiaj relacje ludzi, którzy świadczą o uzyskanych łaskach za wstawiennictwem św. Ojca Pio. W wielu przypadkach Święty wchodzi w życie człowieka, uczestnicząc w nim poprzez znaki, sny, kwiatowy zapach. Co za wyjątkowość. To wyjątkowy, niezwykły Święty, który dziś przed obliczem Boga Najwyższego wyprasza potrzebne nam łaski. Świadczmy zatem o tych łaskach, gdyż zagubiona i smutna ludzkość dzisiejszego świata potrzebuje wsparcia dla przezwyciężenia kryzysu wiary w naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa. Tak często szukamy ślepo podpory w trudach naszego życia. Opierajmy się na Jezusie, to z pewnością najpewniejsza na świecie podpora.
kontakt do Biura Pielgrzyma: przyjmowanie@
zdjęcia z San Giovanni Rotondo dzięki uprzejmości Anny Jasielec