400!,  Aktualności,  Świętego spotkałem

Świętego… spotkałem, XXI

 

 

O swoim spotkaniu ze św. Kamilem opowiadają:
o. Paweł Dyl MI – kamilianin z Tbilisi w Gruzji
oraz
o. Andrzej Lang MI – posługujący w Kamiliańskim Centrum Opiekuńczo-Leczniczym w Hutkach

 

 

წმ. კამილოს კვალ და კვალ კავკასიურ მთებში
W ślad za św. Kamilem wśród kaukaskich gór 

Paweł Dyl MI

 

Nazywam się Paweł Dyl, pochodzę z miejscowości Grybów, należę do Zakonu Posługujących Chorym nazywanym od imienia założyciela św. Kamila – Kamilianami.  Celem naszego Zakonu jest służba chorym, w których staramy się dostrzec Pana Jezusa cierpiącego.

Pragnę podzielić się z Wami historią niepojętej drogi Opatrzności Bożej, którą doświadczyłem w misyjnej pracy w Gruzji.

W dzieciństwie, jak chyba bardzo wielu moich rówieśników, myślałem o kapłaństwie, później jednak film pt.: „Dr Dolitlle i jego zwierzęta” ukierunkował moje pragnienia, by zostać weterynarzem. W szkole średniej uczestniczyłem w rekolekcjach organizowanych przez Towarzystwo Chrystusowe i myślałem o wstąpieniu do tego zgromadzenia. W ostatnich latach nauki w liceum myśl o powołaniu kapłańskim poszła w zapomnienie. Myślałem o studiach, założeniu rodziny. Już nie pamiętam w jakich okolicznościach poznałem włoskie Zgromadzenie OO. Somaschi, opiekunów ubogich i sierot, z którymi spotkałem się na rekolekcjach w Częstochowie. Po zdaniu egzaminu dojrzałości myśl o powołaniu zakonnym nieoczekiwanie powróciła. Napisałem list do Włoch, do Zgromadzenia OO. Somaschi, na który jednak nie otrzymałem odpowiedzi. Postanowiłem zatem realizować moje powołanie w Seminarium Diecezjalnym w Tarnowie. W wolnych chwilach, jak większość kleryków, udawałem się do Domu Opieki Społecznej im. Świętego Brata Alberta przy ul. Szpitalnej. Niewidzialna i Bardzo Stanowcza Siła pociągała mnie, abym odwiedzał mieszkańców tego Domu. Pod koniec I roku akademickiego byłem pewny, że powinienem wstąpić do zakonu, który służy chorym. Udałem się z tym problemem do ojca duchownego naszego roku ks. Andrzeja Bakalarza, który dał mi Katalog Zakonów w Polsce. Z niego dowiedziałem się o istnieniu Zakonu Posługujących Chorym – Kamilianach. Pamiętam mój pierwszy list skierowany do referenta powołaniowego Kamilianów i pytanie, które w tym czasie najbardziej mnie nurtowało: „Czy będę mógł, jako kapłan, nieść pomoc także fizyczną osobom chorym i potrzebującym?”

Nowicjat, studia w Seminarium Metropolitalnym w Warszawie, lektorat, akolitat, święcenia diakonatu i kapłańskie to czas formacji i przygotowania do wypełnienia misji, którą wyznaczył mi Pan Jezus. W tym czasie pojawiło się w mym sercu pragnienie wyjazdu na naszą misję na Madagaskarze.

Moja przygoda z Gruzją rozpoczęła się w 1998 roku, kiedy to nasz dom studencki w Łomiankach odwiedził o. Paweł Szczepanek, który przyjechał do nas z Misji na Kaukazie. Byłem wówczas klerykiem piątego roku teologii i miałem serce oraz głowę przepełnioną ideałami. O. Magister naszego seminarium poprosił o. Pawła,  by wygłosił nam kazanie. Styl kaznodziejski o. Pawła wywarł na mnie wielkie wrażenie. Mówił on jak ten, który osobiście zna Jezusa, a nie jak ekspert z dziedziny teologii. Jego słowa wypełnione były mocą Ducha Świętego. To było moje pierwsze spotkanie z o. Pawłem i Misją w Gruzji. Kolejny raz spotkaliśmy się w dniu moi święceń kapłańskich 29 maja 1999 roku. Na tę uroczystość przybył również z Gruzji ówczesny Administrator Apostolski ks. Giuseppe Pasotto. Wizyta ks. Administratora związana była ze święceniami dwóch diakonów z Międzynarodowego Seminarium Neokatechumenalnego „Redemptoris Mater”: Zuraba Kakachishvili  i Artura Awdaliana. Patrząc na ówczesnego Administratora apostolskiego a obecnie biskupa, który nosił charakterystyczną na Kaukazie brodę, byłem przekonany, że jest on Gruzinem. Dopiero po przybyciu do Gruzji dowiedziałem się, że nasz biskup jest Włochem. Kiedy o. Paweł i ks. Administrator Giuseppe wkładali mi w czasie konsekracji kapłańskiej ręce na głowę, nie przeczuwałem, że zostanę przeznaczony przez Ducha Świętego do pracy misyjnej w Gruzji.

Pamiętam, że po święceniach w katedrze św. Jana Chrzciciela w Warszawie, ks. Kardynał Józef Glemp zaprosił nas, świeżo upieczonych księży wraz z rodzicami, na obiad w Seminarium Metropolitalnym na Bielanach. Wraz z rodzicami zostałem posadzony obok księdza Zuraba i jego rodziców. Jakże egzotycznie brzmiał dla mnie gruziński język. Po święceniach zostałem wysłany do pracy w Domu Opieki Społecznej w Zabrzu. Tam dotarła do mnie wiadomość o tragicznej śmieci naszego gruzińskiego misjonarza o. Pawła Szczepanka. Zginął 21 lipca 1999 roku, w wieku 37 lat, w wypadku samochodowym, powracając ze spotkania modlitewnego w górach Kaukazu. W dniu jego pogrzebu znów Niewidzialna Siła przekonała mnie, abym zgłosił się do pracy misyjnej w Gruzji, na miejsce śp. o. Pawła. Moi bliscy z zatroskaniem przyjęli tę decyzję, gdyż Kaukaz kojarzony był w tamtych czasach z miejscem niebezpiecznym. Nikt nie mógł mnie jednak przekonać, abym zmienił decyzję. Ten stan duchowy można by porównać do młodzieńczego, pierwszego zauroczenia. Nie mogłem wytłumaczyć dlaczego, ale jedno wiedziałem, że muszę pojechać do Gruzji.

Po krótkim przygotowaniu językowym w Turynie, w grudniu 1999 roku wylądowałem na gruzińskiej ziemi. Z okna samolotu Tbilisi wyglądała jak jeden wielki cmentarz. W tym czasie w Gruzji często brakowało energii elektrycznej i dlatego ludzie używali świec i lamp naftowych do oświetlenia swoich mieszkań. Pierwsze dni, miesiące i lata mojej pracy na Kaukazie, to nieustanne doświadczenie osobistej niemocy i niewypowiedzianej miłości i dobroci Pana Boga. „Wystarczy ci Mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali” – te słowa z Listu św. Pawła do Koryntian, które umieściłem na obrazkach prymicyjnych, zaczęły się w cudowny sposób spełniać. Została mi powierzona praca z młodzieżą, a także parafia w oddalonej 250 km od naszego Domu Zakonnego, górskiej wiosce o nazwie Chizabawra.

 

 

Niektórzy z moich parafian mieszkali jeszcze w ziemiankach wraz z krowami, kozami, owcami i baranami. Wielką plagą w tych czasach było pijaństwo. Ludzie pozbawieni pracy, podstawowych środków do życia takich jak: prąd, bieżąca woda i często nawet żywności, znajdowali zapomnienie w alkoholu, który produkowali w dużych ilościach.

Nikła znajomość języka rosyjskiego i brak znajomości języka gruzińskiego, a także brak wiary, skutecznie wykorzenionej z serc moich parafian przez 70 lat komunistycznej ateizacji, z ludzkiego punktu widzenia, z góry skazywały moją misję na niepowodzenia. Po przebyciu 250 km po zniszczonej jak po bombardowaniu drodze, docierałem do wioski, gdzie czekało na Msze św. kilkanaście, a niekiedy kilka osób. Wówczas w moim sercu pojawiło się przekonanie, że warto nawet dla jednej osoby sprawować Mszę św., gdyż ten sakrament ma moc przemiany serc także tych, którzy nie odczuwają pragnienia spotkania z Chrystusem Eucharystycznym.

Mój poprzednik śp. o. Paweł Szczepanek był pierwszym stałym  proboszczem tej parafii po rewolucji październikowej. Swoją działalność rozpoczął od remontu zniszczonego kościoła, w którym jeszcze niedawno znajdował się magazyn na zboże i orzechy. Pozbawiony, w początkowej fazie prac, jakiejkolwiek pomocy, a nawet zainteresowania ze strony mieszkańców wioski, dysponując skromnymi możliwościami finansowymi, własnymi rękami, w nieludzkich warunkach, zapoczątkował dzieło odnowy Domu Bożego. Poprzez swą pokorę, dobroć, a przede wszystkim bezgraniczne zaufanie Bogu, rozpoczął także kruszyć twarde serca mieszkańców Chizabawry i Wargawi. Jego wielka miłość, która miała swe źródło w Jezusie Miłosiernym, dokonała wielkich cudów. Jestem dumny, że miałem tak wspaniałego poprzednika.

W Tbilisi, wraz z kandydatami do zakonu, odwiedzaliśmy osoby chore i niepełnosprawne w ich domach. Trudno opisać nędzę i cierpienia tych osób pozamykanych w więzieniach swoich domów z głodową rentą wynoszącą ok. 30 zł. Jakże często, w obliczu bezkresnego morza potrzeb i nędzy w sercu, powtarzałem słowa św. Kamila: „Jakże chciałbym mieć tysiąc ramion, aby przyjść z pomocą wszystkim potrzebującym”. I Pan Bóg posyłał te ramiona! Osoby nieznane z Włoch i Polski, które bezinteresownie duchowo i materialnie wspierały i po dziś dzień wspierają naszą działalność.

 

 

Praca w Gruzji pozwoliła mi pogłębić charyzmat naszego zakonu. Słowa św. Kamila „Łóżko chorego to ołtarz, a chory to Chleb Eucharystyczny” dogłębnie przeniknęły moje serce i stały się częścią mnie samego. Wraz z br. Robertem, desperacko, może i czasem na wariackich papierach, ale zawsze z sercem przepełnionym zatroskaniem o naszego Pana Jezusa Chrystusa, szukaliśmy rozwiązań, aby ulżyć Mu w cierpieniach. Zauważyliśmy, że nasz dom zakonny jest wystarczająco duży, aby oprócz nas pomieścić także Warsztaty Terapii Zajęciowej. 10, 15, 20, 25, 30, 35 osób i dom już nie mógł pomieścić potrzebujących naszej pomocy.

Odwiedzając ze współbraćmi osoby chore i niepełnosprawne w ich domach,  szybko zorientowaliśmy się, że choćby doba miała sto godzin i tak nie zdążymy z pomocą do wszystkich, którzy na nią czekają. W tych czasach niepełnosprawni w Gruzji zepchnięci byli na margines społeczny. W większości przypadków całym ich  światem były cztery ściany ciasnego mieszkania, zupełnie nieprzystosowanego technicznie do ich potrzeb.

 

 

Niepełnosprawność była traktowana jako ujma zarówno dla człowieka nią dotkniętego, jak i dla jego najbliższych. Jeżeli już na ulicach Tbilisi spotykałem osobę niepełnosprawną, to zwykle był to żebrak, starający się zdobyć pieniądze na przetrwanie.

Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że moje kompetencje w dziedzinie rewalidacji osób niepełnosprawnych są dość znikome. Jedyne doświadczenie w tej dziedzinie zdobyłem, pisząc w Seminarium, pod kierunkiem pani prof. Zofii Konaszkiewicz, pracę magisterską zatytułowaną: „ Przygotowanie do sakramentów osób z niepełnosprawnością intelektualną”.

I wówczas rozpoczęła się wielka przygoda współpracy z wolontariuszami.

Pierwsze wolontariuszki zostały wysłane przez krakowską fundację Polska Misja Medyczna w ramach programu wolontariackiego MSZ RP.  W tamtym czasie nie widziałem jaka jest różnica między terminami „terapeuta zajęciowy” i „rehabilitant”.

Dziś mogę stwierdzić, że moja niewiedza okazała się bardzo pożyteczna.

Wysłane przez Fundację na wolontariat rehabilitantki bardzo szybko zorientowały się, że rozmowa o rehabilitacji  w Gruzji, to jak opowiadanie o życiu na Marsie. Panie Katarzyna i Małgorzata,  nie patrząc na piętrzące się problemy, bardzo szybko ustawiły rehabilitację naszych dorosłych podopiecznych i zaczęły „grozić”, że jeśli nie znajdę im dzieci do rehabilitacji, to wówczas wrócą do Polski. W tych czasach nie istniały służby socjalne, a rodzice dzieci niepełnosprawnych w samotności nieśli krzyż choroby własnego dziecka. Jakież było ich zdziwienie, gdy całkowicie bezinteresownie, Polacy pochylili się nad ich nieszczęściem i tchnęli w ich serca nadzieję na poprawę stanu zdrowia ich pociech.

W domu formacyjnym, mając do dyspozycji: dwa materace, trzy piłki do ćwiczeń, wałek i klin rehabilitacyjny, stworzyliśmy prowizoryczną salkę rehabilitacyjną. Drugi miesiąc wolontariatu dobiegał końca, a w moim sercu wzmacniał się lęk o przyszłość zapoczątkowanego dzieła. Kto będzie kontynuował rozpoczętą rehabilitację? Na miejscowych absolutnie nie można było liczyć. I wówczas wydarzył się cud. Kilka dni przed wyjazdem pani Małgorzata Foryt poinformowała mnie, że chce przedłużyć swój wolontariat. Nikt wówczas nie wiedział, że może to porwać kolejne 7 lat. Natomiast pani Katarzyna Krzępek, na co dzień pracująca w Fundacji Dom Rehabilitacji Dzieci z Porażeniem Mózgowym z Opola zachęciła mnie, bym poprosił o pomoc jej Szefów, którzy z pewnością pomogą.

I w takich okolicznościach poznałem wspaniałe osoby: państwo Teresę i Kazimierza Jednorogów.

 

 

Możliwości przyjmowania nowych pacjentów do naszego domu formacyjnego drastycznie się kurczyły i niezbędne było wybudowanie budynku przystosowanego architektonicznie do potrzeb osób niepełnosprawnych.

Projekt, jak zwykle, przygotował wolontariusz, pan Rafał Pawlak z Taciszowa. Plany budowy zostały jednak zablokowane. Ówczesny przełożony, pochodzący z Włoch o. Giangirolamo Martini, który zakładał Misję w Armenii i Gruzji, bardzo dobrze rozumiał, jak powinno wyglądać profesjonalne Centrum Rehabilitacji, powiedział, że na tym etapie nie możemy tworzyć nowej struktury. Na Ośrodek Zdrowia, dar św. Jana Pawła II dla biednych mieszkańców Gruzji, który Zakon Kamilianów prowadził od 1998 roku, potrzebne były duże nakłady finansowe.

W tym czasie sprawowałem opiekę duszpasterską w domu dla osób w kryzysie bezdomności prowadzonym przez Siostry Matki Teresy z Kalkuty. W desperacji opowiedziałem Siostrom o problemach związanych z budową i poprosiłem o modlitwę w tej intencji. Jakież było moje zdziwienie, gdy kilka dni później, południową porą, zobaczyłem Siostry zakopujące na miejscu, gdzie planowaliśmy wybudować Centrum, cudowne medaliki z wizerunkiem Matki Najświętszej. I znowu cud!. O. Martini zgodził się na budowę z jednym zastrzeżeniem: budynek ma być czterokrotnie większy niż proponowałem. Siostry najwyraźniej zakopały większą ilość medalików.

Budowa ruszyła, lecz na horyzoncie pojawiły się znów czarne chmury. Sposób pracy miejscowych fachowców pozostawiał dużo do życzenia. Zasada, że: „po murarzu poprawi tynkarz, po tynkarzu malarz a po malarzu to już nikt nie poprawi i tak już brzydko musi zostać”, tak dobrze wyuczona przez budowlańców w ZSRR, stała się moją zmorą spędzającą sen z oczu. W akcie desperacji zadzwoniłem do ks. Macieja z zapytaniem, czy nie zna dobrych fachowców, którzy za watykańską walutę tj. „Bóg zapłać” zechcieliby pomoc. I znów stał się cud. Najpierw przyjechała ekipa elektryków, następnie murarzy, tynkarzy i malarzy. A ja dopiero wówczas dowiedziałem się o istnieniu Harty i innych miejscowości, w których mieszkają ludzie o złotych sercach.

Trudno nie wspomnieć pana Artura Motyki i jego rodziny, który wielokrotnie poświęcił czas i wiele sił na prace wykończeniowe kolejnych pięter naszego  Centrum Rehabilitacji.

 

 

Do pomocy przyjechali  również, pod dowództwem pana Józefa Kani, hydraulicy z moich kochanych sądeckiego stron. Każda wizyta wolontariuszy była dla naszej wspólnoty wielkim świętem. Ich torby podróżne zawierały wypełnione po brzegi polskie kiełbasy dla zakonników i słodycze dla podopiecznych.

O wolontariuszach mógłbym jeszcze napisać bardzo wiele. Każdy z nich, czy młodsi czy starsi, na stałe zamieszkali w moim sercu, a także w sercach i umysłach osób, którym śpieszymy z pomocą.

Mój pobyt w Gruzji związany był też z załamaniem i kryzysem. Gdy po kilku latach pracy w pocie czoła  w zamian otrzymałem nieuczciwość i niewdzięczność, postanowiłem zakończyć moją działalność misyjną na Kaukazie. Byłem wówczas pełen ambicji i chciałem praktycznie natychmiast zobaczyć owoce mojej pracy.

O swojej decyzji poinformowałem o. Antonio Menegona, ówczesnego Prowincjała Piemonckiej Prowincji Zakonu Kamilianów. O. Antonio, człowiek o wielkiej miłości do ubogich i wielkim doświadczeniu zakonnym, poradził mi, bym przed ostateczną decyzją rezygnacji z pracy w Gruzji odwiedził naszą Misję na Haiti. I tak w styczniu 2007 roku, rozpoczęły się najlepsze rekolekcje w moim życiu. Wiedziałem, że na Haiti jest wielka bieda, lecz nie wyobrażałem sobie, że ludzie mogą umierać z głodu na ulicy, a dzieci niepełnosprawne można znaleźć na śmietniku.

Mój pobyt na Haiti trwał jedynie miesiąc,  lecz odmienił on diametralne moje spojrzenie na Gruzję.

Po powrocie do Tbilisi z całkowicie innej perspektywy zacząłem patrzeć na problemy. Zrozumiałem, że to nie problemy czynią mnie nieszczęśliwym, lecz sposób w jakich do nich podchodzę. Zacząłem uczyć się akceptować otaczającą mnie rzeczywistość i ufać w pomoc Dobrego Boga.

Z wielkim entuzjazmem przystąpiłem do pracy. W parafii Chizabawra, odległej 250 km od stolicy, z pomocą wolontariuszy odbudowaliśmy przedszkole.

Kolejnym wyzwaniem była agresja Rosji na Gruzję w 2008 roku. Dziesiątki tysięcy ludzi zostało wygnanych ze swoich domów.  Dzięki pomocy humanitarnej z całego świata wybudowano dla nich obozy uchodźców, w których mieszkają do dnia dzisiejszego. W najgorszej sytuacji znalazły się dzieci, które musiały stawić czoła traumom związanymi z przeżyciami wojennymi. Z myślą o nich, w obozie dla przymusowo przesiedlonych w Szawszwebi oddalonej o kilometrów od Gori, powstała świetlica terapeutyczna „Domek Babci”.

 

 

 

Trudno nie wspomnieć o wizycie papieża Franciszka w naszej Misji.

Chcieliśmy, by Papież mógł u nas znaleźć chwilę wytchnienia w realizacji bardzo napiętego programu apostolskiej wizyty w Gruzji.

Kilka minut przed przybyciem papieża  Franciszka  opanowała mnie panika.

Poczułem, że robi mi się słabo i za chwilę zemdleję. I wówczas na nasze podwórko zajechał samochód marki hyundai, z którego wysiadł papież. W momencie, gdy uścisnąłem Jego dłoń, strach zniknął, jak po dotknięciu magiczną pałeczką i już ze spokojem mogłem cieszyć się ze spotkania z osobą, która reprezentuje na Ziemi naszego kochanego Brata Pana Jezusa.

I to były drugie najlepsze rekolekcje w moim życiu. Zrozumiałem, że nie godności i zaszczyty, ale liczy się jedynie prostota serca i autentyczność.

Nasi podopieczni, w większości należący do Kościoła prawosławnego, którzy przygotowali dla Ojca św. część artystyczną, między innymi z tańcami na wózkach inwalidzkich, odpowiedzieli na miłość papieża Franciszka swoimi rozpromienionymi radością obliczami.

Papież zachęcił naszą Wspólnotę do dalszej służby na rzecz Chrystusa cierpiącego, co też staramy się czynić.

 

 

Jestem szczęśliwy, że dwadzieścia lat mojego kapłańskiego życia mogłem przeżyć, służąc biednym i chorym w Gruzji. W bezradności, która nieustannie  towarzyszy mojej pracy, coraz bardziej uświadamiam sobie, że jedynie miłość Pana Jezusa daje wzrost wszelkiej działalności misyjnej. Bezradność jest  szczególnym i bardzo ciekawym stanem ducha. Może ona przemienić się w rozpacz i wówczas nie ma już żadnego ratunku. Może także przeobrazić się w bezgraniczne zaufanie w Bożą miłość i wtedy dokonują się wielkie cuda.

 

 
 
 
o. Paweł Dyl z Zakonu Kleryków Regularnych Posługujących Chorym 
przełożony wspólnoty kamilianów w Tbilisi w Gruzji

 
 
 

 

 

 

 

 

 

Moje spotkanie ze św. Kamilem 

Andrzej Lang MI

 

W litanii do Wszystkich Świętych nie brakuje wezwania do św. Kamila – patrona chorych, pielęgniarzy i szpitali. On z wielką czułością i miłością pielęgnował chorych sam obarczony cierpieniem i chorobami.

Jego nowa szkoła miłości i wrażliwość na człowieka dotkniętego cierpieniem, przetrwała do naszych czasów, bo miłość do bliźniego dotkniętego krzyżem cierpienia, nigdy nie stygnie i nie przestaje być aktualna. Przypomina nam o tym czerwony krzyż na habicie kamiliańskim. Miłość, okupiona krwią Chrystusa, jest nadal aktualna i wlewa promyk nadziei w serca chorych. Bez miłości nie ma autentycznego życia chrześcijańskiego. Dlatego Zakon Kamilianów, który założył w Kościele św. Kamil de Lellis, ma w swoim charyzmacie szerzenie miłości do człowieka chorego i cierpiącego. Jest on uosobieniem cierpiącego za nas Jezusa Chrystusa, „Przez krzyż  do nieba” (pozdrowienie z Lasek k/Warszawy, z Zakładu dla niewidomych).

Kamil urodził się 25 V 1550 roku w Bucianico w Abruzji, we Włoszech. Początkowo prowadzi niezorganizowany styl życia. 2 II 1575 roku doznaje łaski nawrócenia. Będąc w szpitalu u św. Jakuba w Rzymie zakłada Stowarzyszenie Pobożnych Pielęgniarzy, które potem Kościół  podniósł do rangi Zakonu Posługujących Chorym.

Z rodziną kamiliańską spotykałem się od najmłodszych lat, ponieważ moje korzenie sięgają do Zabrza, gdzie Zakon Kamilianów ma swoją parafie, obsługuje szpitale i prowadzi Dom Pomocy Społecznej. W tym zakładzie było dane mi pracować w czasie średniej edukacji. Praca charytatywna i miłość do chorych, za przykładem św. Kamila, pozwoliły mi wstąpić w szeregi Jego duchowych synów i być przedłużeniem miłosiernych rąk św. Kamila, dla którego przykazanie miłości do Boga i bliźniego było priorytetem.

Przesłaniem Jego posługi były słowa: ”To jest moim powołaniem służyć chorym i cierpiącym, tak jak służył im mój Mistrz Jezus Chrystus”. Kult św. Kamila szybko się rozszerzał. Przykładem jest Bazylika św. Piotra w Rzymie, gdzie w galerii figur głównej nawy znajdziemy również figurę św. Kamila de Lellis.

Posługa chorym jest trudna, ale daje wiele satysfakcji. Jako młody człowiek przygotowywałem Msze święte w domach chorych, które celebrowali ojcowie kamilianie z Zabrza. Po zdaniu egzaminu dojrzałości  i ukończeniu Pomaturalnego Studium Medycznego w Zabrzu uwieńczonego dyplomem pielęgniarza, idąc za głosem powołania, wstąpiłem w 1977 roku w Taciszowie k/Gliwic do nowicjatu oo. Kamilianów, aby lepiej rozpoznać do końca swoje powołanie życiowe. Od młodości miałem kontakt z zakonnikami z czerwonym krzyżem na piersiach. Dlatego postanowiłem, tak jak oni, kontynuować  misję św. Kamila w obecnych czasach.

Dużo osób z Zabrza i okolic brało udział w uroczystościach i odpustach w parafii św. Kamila. 14 lipca z ust mieszkańców Zabrza i okolic można było usłyszeć: „Gdzie jedziecie? Do Kamilusa na odpust!” Kult św. Kamila był i jest aktualny w Zabrzu, dlatego wybrano Go w 1995 roku na Patrona Miasta, w którym są liczne kliniki i szpitale. W roku 2005 do zabrzańskiej parafii, której patronuje św. Kamil, peregrynowało Jego serce. Cieszymy się, że św. Kamil patronuje także Białej  Prudnickiej, gdzie od wielu lat duszpasterzują ojcowie kamilianie. Ludzie chorzy i starsi są dumni z tego, że mają swojego patrona w osobie św. Kamila de Lellis, który też zmagał się z pięcioma chorobami swojego ciała, które porównywał do pięciu ran Chrystusa.

Wielki Apostoł Miłości odszedł po wieczną nagrodę 14 VII 1614 roku. Jego relikwie znajdują się w Rzymie, w kościele św. Magdaleny, a Jego serce w Cubiculum Domu Generalnego, zgodnie z Jego życzeniem, aby było blisko chorych. Oby nasze ręce były zniszczone przez uczynki miłosierdzia w nowej szkole miłości do chorych.

Św. Kamilu, mężu prawdziwej miłości uproś nam prawdziwą miłość do chorych, którzy na całym świecie wyciągają ręce o pomoc szczególnie w naszych czasach, kiedy przyszło nam żyć w świecie wojny, konfliktów międzynarodowych i pandemii. Św. Kamilu módl się za nami, proś za nami, aby Jego zakon miał nadal dzielnych  bohaterów miłości w osobie zakonników z czerwonym krzyżem. To duchowi synowie św. Kamila, których obecności we współczesnym świecie jest wciąż aktualna. Prośmy Pana żniwa, aby posłał nowych robotników na żniwo kamiliańskie.

 

o. Andrzej Lang z Zakonu Kleryków Regularnych Posługujących Chorym 
posługuje w Kamiliańskim Centrum Opiekuńczo-Lecznicze (Hutki)